Nowy numer 13/2024 Archiwum

Kapłan z błyskiem w oku

Nie wie, co to nuda. Od 40 lat nieustannie ma coś do zrobienia, bo swoje powołanie widzi jako służbę ludziom, niezależnie od czasów i miejsca. Ks. Eugeniusz Zarębiński, proboszcz, przyjaciel młodych i starszych, duszpasterz kolejarzy.

Jego kapłaństwo wiodło przez krzyż i choć ma za sobą trudne doświadczenia, to z perspektywy czasu jest Bogu za nie wdzięczny. Ks. Eugeniusz Zarębiński, proboszcz parafii św. Stanisława Biskupa Męczennika w Lublinie, obchodzi jubileusz 40 lat kapłaństwa, które zaczęło się w Białymstoku, więc w zupełnie innej części Polski.

– To prawa, że seminarium zaczynałem daleko od Lublina, ale tak naprawdę droga mojego powołania swój początek ma w rodzinnym domu i parafii Dobrzyniewo Kościelne, gdzie posługiwał ks. Jan Jankowski pochodzący z Wilna, kultywujący patriotyczne tradycje w czasach, gdy można było za to trafić do więzienia. To on uczył nas miłości do drugiego człowieka, zabierał do Białegostoku i Warszawy do teatru, poświęcał czas i mówił, że kiedyś to wszystko spłacimy, służąc innym młodym – mówi ks. Eugeniusz.

Jednak pierwszym środowiskiem wiary był dom rodzinny w małej wsi Bohdan niedaleko Białegostoku. Rodzice mieli gospodarstwo, ale zajmowali się także krawiectwem. Stukot maszyn towarzyszył małemu Gienkowi od najmłodszych lat. Cichł późnym wieczorem, kiedy domownicy szykowali się do snu. Wtedy Eugeniusz wyciągał książki i mapy do kreślenia, które miał wykonać jako uczeń technikum geodezyjnego.

– W mojej rodzinie wiara była ważna. Zarówno po stronie ojca jak i mamy były powołania do życia zakonnego. Moje ciocie były siostrami bezhabitowymi w zgromadzeniu pasterzanek. Każdego dnia widywałem też mojego tatę klęczącego z różańcem w ręku. Uważał, że nie ma okoliczności, które mogłyby zwolnić go od modlitwy. Nawet gdy wypadała jakaś uroczystość – wesele, chrzciny, czy inna okazja, że rodzice gdzieś szli i wracali późną nocą, ojciec przed położeniem się spać klękał do modlitwy. Czasem budziłem się nad ranem i widziałem go drzemiącego na kolanach z różańcem w ręku. Było to dla mnie świadectwo, że nawet w takich okolicznościach wiara jest najważniejsza – wspomina ks. Eugeniusz.

Miejscem kształtowania charakteru było także harcerstwo oraz duszpasterska grupa młodych, którą opiekował się ks. Jan.

– Miał niesamowite pomysły i był pełen inicjatyw. Gdy wychodziłem z domu i mówiłem, że idę na plebanię, moi rodzice wiedzieli, że jestem w dobrych rękach, ale kiedy wrócę, nikt nie wiedział. Jeździłem wtedy na motorze pożyczanym od mego taty, więc nie było problemu, by dostać się z mojej wioski do kościoła. Któregoś razu, gdy wybrałem się do ks. Jana, on zaproponował, byśmy odwiedzili znajomych mieszkających w jego poprzedniej parafii, czyli Juchnowiec Kościelny, oddalonej od nas około 30 km. Pojechaliśmy moim motorem. Na miejscu dołączył do nas mój kolega Wojciech  Rosłan, który również został księdzem. Wieczorem przyszedł czas zbierać się do domu, nas jest trzech, a my mamy jeden motor. Ksiądz Jan był trochę korpulentny, więc nie było szans byśmy jechali we trzech. Postanowiliśmy więc wracać „rozstawnymi końmi”, czyli brałem jednego – jechaliśmy kilka kilometrów, potem on szedł pieszo, a ja wracałem po tego z tyłu. Doganialiśmy tego, co szedł pierwszy, ks. Jan zmieniał się z moim kolegą i znowu to samo. Tak do domu dotarliśmy nad ranem, ale tamtą noc wspominam do dziś – opowiada ks. Eugeniusz.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy