Najpierw zobaczyłem piękną scenę, a za chwilę już uciekałem stamtąd, żeby marnie nie skończyć. Płonęła cała aula, ogień był coraz bliżej. Parę jednostek straży nad ranem ratowało starą aulę katolickiego uniwersytetu.
Pamięta Pan, gdzie znajdowały się i jak nazywały się lokale, do których chodziliście jako studenci?
prof. Leszek Mądzik: Był lokal „Tip-top”, był też „Hades” oraz parę innych. Ja te nazwy pogubiłem z biegiem czasu. Zdarzało się, że przemieszczaliśmy się taką ławicą, bo albo czegoś brakowało, albo my odczuwaliśmy jeszcze potrzebę witalności i rozmów. Ogólnie, mieliśmy taką przestrzeń – piwnicę. W miejscu, gdzie obecnie jest kawiarnia KUL, teatr miał swój magazyn. Tam również odbywały się rozmowy. Mamy nawet zdjęcia z tamtych spotkań. Wszystko znajdowało się jednak gdzieś w rewirach uniwersytetu i jego okolic. Czasami ekskluzywnie siadaliśmy przy herbacie, która była precedensem i unikatem, w Unii, w obecnym Mercure. To już było święto. Charakter tego lokalu nie sprzyjał takim spotkaniom, bo był wyszukany. Po prostu ekskluzywny jak na tamte czasy. Nam to trochę przeszkadzało, a że był monitorowany jak wszystko wtedy, to jest oczywiste.
Status studenta był czymś prestiżowym, czy do studentów ludzie odnosili się raczej niechętnie?
Może zacznę od potrzeby studiowania. Wtedy chciało się. Student miał potrzebę przedłużenia studiów, nawet by przedłużyć swoją młodość. Wie pan, żeby jeszcze być w okresie, w pewnym sensie, jakiejś wolności, którą życie niesie. Dzisiaj jest coś odwrotnego. Dzisiaj student mówi, że po trzecim roku idzie do pracy, albo nawet już pracuje, że on chciałby ten KUL skończyć jak najszybciej. Nie ma jakby potrzeby takiego smakowania młodości w różnych jej wymiarach, tylko gdzieś ten pęd, ekonomia, sprawy materialne pchają go, aby organizować sobie budżet, życie i pewien komfort życia.
Był Pan studentem, kiedy się ożenił?
Naturalnie, byłem jeszcze studentem. To pojęcie u mnie rozciągało się na wiele lat. Był taki okres, że robiłem dyplom w Szkole Teatralnej w Białymstoku. Żona była aktorką teatru, spotykaliśmy się, czas zaprowadził nas do małżeństwa. Później nasze dzieci występowały w tym samym, rodzinnym teatrze. To była cały czas Scena Plastyczna i jak w każdym organizmie, na kogo można najbardziej liczyć? Na rodzinę. Ona była częścią wielu działań i obecności na wielu premierach. Jeździliśmy z teatrem po świecie, a ja zabierałem również rodzinę, która w nim występowała i tak wspólnie wędrowaliśmy.
Odnośnie wycieczek, co Pan powie o pamiętnym wyjeździe do Londynu?
Pamiętnym z wielu powodów. Po pierwsze, że to był jeden z pierwszych wyjazdów zagranicznych, wcześniej wyjechałem tylko do Freiburga. Wtedy wyjazdy poza kraj były precedensem. Dzisiaj młody człowiek nie ma świadomości, co znaczy stać godzinami na jednej i drugiej granicy. NRD-owskiej potem, polskiej najpierw. Nie wiem czy to oczekiwanie na granicy dotrze w moich dzisiejszych komentarzach do młodych ludzi… Rzeczywiście, pojechaliśmy też do Londynu. Bardzo ważny teatr Questor nas zaprosił. Bardzo istotna prezentacja i jedna z pierwszych obecności poza krajem wraz z teatrem. Oczywiście, ta sytuacja utworzyła również dobry klimat do przerzucenia powielacza, który jeden z naszych aktorów dyskretnie, w tajemnicy rozbierał na części pierwsze. Wyglądało na to, że są to elementy scenografii. Udało mu się je przewieźć do kraju, potem skręcano i służył opozycji.
Od tego zaczął się podziemny ruch wydawniczy w PRL-u.
Dokładnie. Film powstał, nie wiem czy pan widział, o tej całej akcji. Proszę zajrzeć do niego – Wit Wójtowicz, obecny dyrektor pałacu w Łańcucie był członkiem naszego zespołu i siłą sprawczą całej sytuacji.