Najpierw zobaczyłem piękną scenę, a za chwilę już uciekałem stamtąd, żeby marnie nie skończyć. Płonęła cała aula, ogień był coraz bliżej. Parę jednostek straży nad ranem ratowało starą aulę katolickiego uniwersytetu.
Paweł Andrukiewicz*: W jaki sposób znalazł się Pan w Lublinie i na katolickim uniwersytecie?
prof. Leszek Mądzik: To było jakby rezultatem moich wcześniejszych zabiegów, aby być w ogóle na jakiejś uczelni artystycznej. Myślałem wtedy konkretniej o Akademii Sztuk Pięknych i nie jest to tajemnicą, że moje próby dostania się do trzech placówek w Polsce nie dostarczyły mi satysfakcji. Przyszedł moment, kiedy zapragnąłem, by pojęcie sztuki było obecne w perspektywie mojej nauki, mojego życia. Historia sztuki była tym, co przynajmniej teoretycznie dawało mi szansę na to, by nie stracić kontaktu ze sztuką w ogóle. Pojawiłem się więc tutaj w 1967 roku. Najpierw studiowałem jako eksternista i żłobiłem, prawie że równolegle, studia, oraz coś, co pojawiło się mniej więcej w tym samym momencie, a czego wcześniej nie przewidywałem – teatr. Czasami los decyduje o tym, co się ma zdarzyć, i właśnie tak było z moim spotkaniem z Ireną Byrską. Dość znaną reżyser, zresztą jak jej mąż – Tadeusz Byrski. Gościnnie na KUL-u realizowali spektakl „Wanda” Norwida. Widząc moje malarstwo, które już równolegle uprawiałem oraz eksponowałem na korytarzach rektorskich pierwszego piętra uniwersytetu, powiedziała: „To jest ten świat, który powinien się znaleźć w scenografii Norwida”. Padły wtedy pamiętne słowa: „Znajdźcie mi tego człowieka!”. Tak znalazła mnie i ja do dzisiaj odnajduję się w tym, co robię. Było to moje pierwsze wejście jako scenografa. Jako kogoś, kto był jeszcze nie do końca świadomy, że się z teatrem zwiąże.
A już dwa lata później, w 1969 r., wystartowała Scena Plastyczna KUL.
Dokładnie. Scena Plastyczna KUL była rezultatem moich działań jako scenografa. W pierwszym rzędzie pracowałem z Ireną Byrską, potem z Mieczysławem Kotlarczykiem, osobą znaną, wielkim przyjacielem papieża. Doświadczenie, jakim była realizacja scenografii „Testamentu” Françoisa Villona w Teatrze Gong 2, dało mi zawierzenie, że jest ona czymś bardzo istotnym w teatrze. I tak, jak mówisz, w 1970 r. uwierzyłem, że może być również samym spektaklem. Stanowić pewną dramaturgię, która zostaje ujawniona przed widzem.
Gdzie Pan zamieszkał po przyjeździe na studia do Lublina?
Do dzisiaj to wspominam. To były takie trzy dziwne okresy mojego pierwszego pobytu. Na początku mieszkałem, paradoksalnie, bardzo blisko miejsca mojego obecnego zamieszkania. W małym pokoiku wynajętym gdzieś tutaj, przy Ogrodzie Botanicznym. Tam było moje pierwsze w ogóle spotkanie z Lublinem oraz uniwersytetem. Jak wiesz, jest to wiek, w którym człowiek jest otwarty, rządny przygód, ciekawy świata. Chłonąłem więc to miasto. Chłonąłem życie kulturalne. Na KUL-u odbywały się wówczas przeglądy kultury – „Kulaż”. Co roku się na nich pokazywaliśmy. Później to były już ogólnopolskie spotkania. W każdym razie, to miejsce było o tyle komfortowe, że mieszkałem blisko uczelni. Potem znalazłem się w ciekawym pejzażu. Obecnie jest tam Szpital Wojewódzki, ale ja mieszkałem w ogrodzie, bo wtedy rosły tam wielkie sady. Spędziłem w tym miejscu prawie siedem lat, w takiej – można powiedzieć – surowej koncepcji mieszkania. Woda gdzieś daleko, przywożony węgiel. Prozaiczność życia prawie że na granicy absurdu, ale miło to wspominam. Tam spotykałem się z moimi pierwszymi aktorami. Rozmawialiśmy o wszystkim, o sztuce, o życiu. To było moje drugie tak silnie zapadające w pamięć mieszkanie. Potem gdzieś bliżej, coraz bliżej, bo najpierw byłem bardzo blisko KUL-u, następnie lekko się oddaliłem na tą tak zwaną Poczekajkę, a teraz mieszkam w takim kompleksie domków jednorodzinnych wokół ulicy Piastowskiej i zamknęła się ta klamra moich wędrówek.
Pierwszy pokój, jak rozumiem, znajdował się w czyimś mieszkaniu?
Nie, w ogóle nie wiem, czy można to nazwać pokojem. To było coś, co miało dosłownie trzy na cztery metry, a może i mniej. Musiałem się schylać, bo sufit schodził w dół. Okienko było formatu ok. 50 na 50 centymetrów. Być może widziałem przez nie właśnie tę przestrzeń, w której teraz mieszkam. To było naprawdę dziewicze, ale wcale nie było przeszkodą, by mieć cudowne spotkania.
Skoro więc to pomieszczenie było tak odseparowane, wokół nie było ani właścicieli, ani współlokatorów, to mógł Pan organizować różne spotkania?
Był ten komfort, że można było to robić. Nie wiem czy dziś trochę tego nie zgubiliśmy, ale wtedy istniała swego rodzaju więź na uniwersytecie. To była bardzo kameralna uczelnia. Trzy, cztery tysiące osób. Ta rodzinność, ta kameralność sprawiły, że bardzo dobrze się znaliśmy. Były takie kręgi, które wiedziały o sobie, inspirowały się wzajemnie i tak się wtedy spotykaliśmy.
Czytaj także: