Świadectwo Joli Drozd z ostatnich dni życia jej męża Roberta jest wyznaniem wiary. Oboje zaangażowani we wspólnotę Domowego Kościoła, służyli innym. Choroba i nagła śmierć Roberta stały się, nie tylko dla ludzi ze wspólnoty, niezwykłymi rekolekcjami. W Wielkim Poście to świadectwo może pomóc nam zrozumieć, że dzięki miłości Bożej i ludzkiej przechodzimy ze śmierci do życia.
Kiedy piszę to świadectwo, minął już ponad miesiąc od czasu, kiedy Bóg zaprosił mojego Męża Roberta do Wieczności. Czas szybko mija... Ufam, że za „krótką chwilę” znowu się z Nim zobaczę.
Wszystko potoczyło się tak szybko. Od zmywania podłogi w przedświątecznych porządkach oderwał mnie telefon Szymka (10 lat), który razem z Robertem pojechał kupić choinkę: „Mamo, Tato się źle poczuł... zadzwoniłem po karetkę. Już jedzie...Przyjedź szybko, jesteśmy na parkingu przy politechnice...” „Synu, wsiądź do samochodu i poczekaj na mnie, zaraz będę”. Na miejsce przywiózł mnie Marek z Domowego Kościoła, jego syn akurat chwilę wcześniej przyszedł do naszego Maćka (8 lat), aby mogli wspólnie się pobawić. Kiedy dojechałam na miejsce i weszłam do karetki, Robert, podłączony już do tlenu, ostatkiem sił traconej właśnie świadomości, zareagował na mój głos i dotknięcie po ramieniu. Próbował zwrócić się w moją stronę. To była chwila naszego ostatniego jeszcze świadomego spotkania na ziemi...
A potem w szpitalu szybkie kroki lekarzy, pytania do mnie, moje pytania do nich…niestety bez odpowiedzi. Kiedy przyniesiono mi porozcinaną odzież Roberta, wiedziałam, że nie jest dobrze…W lewej ręce automatycznie przesuwany różaniec, a w drugiej telefon i SMS-y do wspólnoty z prośbą o modlitwę. „Proszę Was o modlitwę za Roberta. Źle się poczuł. Karetka zabrała go do szpitala. Przekażcie innym. Dziękuję. Jola” (21 gru 2013, g. 12.29). Zawiadomiłam rodzinę. I za niedługi czas bliscy zjawili się, aby towarzyszyć nam w tym trudnym czasie. Po chwili uruchomiła się lawina zapewnień o modlitwie, która nie ustawała przez cały czas pobytu Roberta w szpitalu, do pogrzebu, a nawet trwa do dziś. Co chwilę słyszałam sygnał telefonu zwiastujący nadejście wiadomości (w dalszym ciągu kojarzy mi się bardzo ciepło, wtedy był jak balsam), że ciągle do tej modlitwy dołączają nowe osoby ze wspólnoty Domowego Kościoła, znajomi znajomych, inne wspólnoty, zakony, ludzie, którzy nigdy nas osobiście nie znali, z całej Polski, a nawet spoza jej granic, że w naszej intencji zostało odprawionych wiele Mszy świętych. Po badaniach trudna diagnoza. „Sprawa jest b. poważna. Obfite krwawienie wewnątrz czaszkowe. B. trudna decyzja lekarzy - operacja jest utrudniona z powodu zaburzonej krzepliwości krwi, ale konieczna. Potrzeba nam i lekarzom dużo modlitwy. Dziękujemy. Jola Drozd” (g. 13.56).
Nie wiem, jak radzą sobie z takim doświadczeniem ludzie niewierzący, będący poza Kościołem, ale myślę, że jest ono nie do zniesienia. Dla mnie siła modlitwy Żywego Kościoła była tak ogromna, że nie znajduję słów, aby opisać moc, którą nam dała. Jedni zamawiali Msze święte, organizowali czuwania, inni podsunęli myśl o przyjęciu sakramentu namaszczenia chorych. To takie cenne. Samemu nie ma czasu myśleć, nie ma siły się modlić, jest się niesionym na noszach przez „czterech”… „Kochani! Dziękujemy Wam za modlitwę - niesie nas ona w tym trudnym doświadczeniu i pokornie prosimy o dalszą. Stan Roberta jest b. poważny. Duży obrzęk mózgu po obszernym wylewie. Przyjął sakrament chorych. Dalej będzie to, co Bóg ma w swoich planach. Prosimy o modlitwę o mądrość dla lekarzy, o uzdrowienie dla mojego Męża i siłę dla naszych dzieci i dla mnie. Jola" (21 gru 2013, g. 21.55).